Wspomnienie córki

Maciej Piekarski
(ur. 22 października 1932 w Warszawie – zm. tamże 14 czerwca 1999)

z tata obozŻycie to śmiech i płacz na przemian. Większość ludzi chciałaby widzieć uczucia córka-ojciec w formie taniego melodramatu dla kucharek. Nic z tego. Między nami było inaczej. Bardziej po kumplowsku. I to od kiedy sięgam pamięcią, czyli dla mnie od zawsze. Z jednej strony byłam dla niego małą damą, której uszył na maszynie spódnicę na szkolny bal i kupował odpustowe pierścionki, a z drugiej … towarzyszem wypadów na ryby, uczniem w domowej szkółce strzelania z wiatrówki do tarczy umocowanej na puszce wypełnionej plasteliną. To on nauczył mnie alfabetu Morse`a, który u progu XXI wieku jest podobno staroświeckim przeżytkiem.
Miałam niespełna 5 lat, kiedy dorwałam się do Jego maszyny do pisania. Zaczęłam na tej maszynie pisać pierwsze słowa: „Tata”, „Mama”, „Małgosia” i takie jedno czteroliterowe rozpoczynające się na „D”, które ponoć jest nieparlamentarne, ale … zdaje się, że i wiersz o nim napisano. Na tej maszynie zarabiałam swoje pierwsze dziecinne pieniążki spisując dla Niego z taśmy magnetofonowej opisy obrazów czy przedmiotów sztuki zdobniczej, które wyceniał dla Sądu jako rzeczoznawca. Mam tę maszynę do dziś. To na niej Ojciec napisał swoją pierwszą książkę o asekuranckim tytule „Tak zapamiętałem”. Kiedy różni oburzeni czytelnicy dzwonili i mówili, że coś tam w czasie wojny było inaczej niż opisał w książce odpowiadał. „Jestem tylko człowiekiem. Miałem prawo źle pamiętać!”. Ta książka była bowiem wspomnieniami z czasów wojny, a nie pozycją historyczną. Wydana w 1979 roku w serii „z Syrenką” w wydawnictwie PIW rozeszła się błyskawicznie. Ojciec ku rozpaczy mamy za całe honorarium wykupił część nakładu, by móc ofiarować po egzemplarzu, każdemu z bohaterów książki. Czytałam ją wielokrotnie na przemian śmiejąc się i płacząc. Bo Ojciec miał taki dar, że jak coś miało być smutne było tak smutne, że oczy wypływały na wierzch, a jak miało być wesołe to brzuch bolał od śmiechu. Dziś został mi tylko jeden egzemplarz tej książki. Na dodatek jest to egzemplarz zakupiony w antykwariacie z dedykacją anonimowego ofiarodawcy dla jakiejś nieznanej nam bliżej Zosi, dla której najwyraźniej owa książka nie znaczyła zbyt wiele. Zupełnie inaczej rzecz ma się ze mną. Obszerne fragmenty tej pierwszej dużej publikacji Ojca znam na pamięć. Pamiętam też dzień, kiedy przyniósł z wydawnictwa pierwszy egzemplarz. Pomyślałam wtedy, że mój ojciec jest kimś wyjątkowym.
Z drugą książką było zupełnie inaczej. Powstawała ponad 10 lat i … „rosła” na moich oczach. Pamiętam jak przynosiłam herbatę starszym panom, do których ojciec zwracał się per „chłopaki”. Byli to „obrońcy progu domu Jego dzieciństwa”, bo książka nosząca tytuł „Samotna placówka” opisywała dzieje obrony Fortu Czerniakowskiego we wrześniu 1939 roku. Ów Fort stoi po jednej stronie ulicy Powsińskiej, natomiast po drugiej stronie stoi dom, w którym okupację spędził mój Ojciec. Dla Niego ci obrońcy byli prawdziwymi bohaterami. Opowieści o kałuży zakrzepłej krwi pamiętam jeszcze z dzieciństwa. Pamiętam, jak opowiadał, że chciałby wiedzieć, czy to krew Polaka czy Niemca. Pamiętam nie tylko nazwiska, ale i twarze tych obrońców. W szpitalu mówiłam do Ojca: „Nie jęcz mi tu, że ci słabo, bo ty masz po co żyć. Wycięli ci nerkę, ale masz drugą! A przypomnij sobie. Taki ochotnik Nowak 9 maja 45 roku stracił obie nogi! A nie stracił chęci do życia!”
Z Ojcem najbardziej lubiliśmy z tych Jego ochotników Stefana Małeckiego. W 1989 roku szwendałam się (ulubione słowo ojca!) ze Stefanem Małeckim po Forcie i słuchałam jak mówił mi:
– Wie pani! Mogę już umrzeć. Dożyłem wydania książki pani Ojca, Dożyłem 50 rocznicy wybuchu wojny. Niczego więcej od życia nie chcę!
To dzięki niemu zrozumiałam kim jest prawdziwy bohater! Dlaczego?
Ojciec zawsze ubolewał nad skłóceniem środowisk kombatanckich w Polsce, choć mówił jednocześnie, że w dwudziestoleciu międzywojennym Piłsudczycy i Dowborczycy też byli skłóceni to jednak uważał, że to straszliwa głupota. Wściekał się na bezmyślną pruderię. Pamiętam jak gorączkował się, że Jan Kurdwanowski autor wspanialej książki „Mrówka na szachownicy” został przez wielu działaczy kombatanckich osądzany od czci i wiary, gdyż napisał o … swoich słabościach. O tym, że kiedy stał na warcie kolejną dobę bez snu to aby nie zasnąć ze zmęczenia wyobrażał sobie swoje koleżanki jak się rozbierają. A zdaniem wielu działaczy kombatanckich prawdziwy bohater i żołnierz nie myśli „o dupach”. Wściekał się, gdy ktoś mówił, że ci z AK to fajne chłopaki a z AL to komuchy, gdyż zawsze twierdził, że nie ważne czy ktoś był w AK, czy w AL czy a BCH, bo .. „to byli Małgorela młodzi chłopcy. Oni nie walczyli o Polskę białą czy czerwoną. Oni po prostu walczyli o Polskę, a ta jest jedna i jest w nas. Zaciągali się wiec do takiego wojska jakie było w pobliżu.” Niemniej jednak ze swoim ulubionym operatorem Józefem Bakalarskiem rozmawiali przekomarzali się, a tak zwany „Pies Bakalarski” mówił do Ojca: „Wy psy z AK macie przechlapane u nas chłopaków z NSZ.”
Obserwując Ojca pracę nad „Samotną Placówką”, podsłuchując wywiady z ochotnikami i czytając potem skończoną książkę zadałam mu kiedyś pytanie:
– Tato, czy to nie jest tak, że prawdziwi bohaterowie leżą na cmentarzach?
– Co masz konkretnie na myśli? – spytał.
– A tego faceta co to się podawał za porucznika, którego szukałeś, a wcale nim nie był. Tylko nazwisko się zgadzało.
– Daj spokój Małgorela to się płakać chce.
I ojciec płakał! A w „Samotnej placówce” napisał: „wracając do domu miałem przed oczami nagrobne płyty w kwaterze wojennej cmentarza Wilanowskiego, pod którymi spoczywa 90 nieznanych, a jednak prawdziwych bohaterów zmagań o fort..”
Ojciec przygotowywał książkę o dziejach Fortu w czasie Powstania. Nie skończył jej. Napisał też o rodzinie Tchórzów. To historia po części i o naszej rodzinie. Myślałam o tym, kiedy w Urzędzie Stanu Cywilnego pojawiłam się po akt zgonu i zadano mi pytanie: Czy sprawdziła pani nazwisko matki ojca?”
„O rety! Co za świat! – Pomyślałam sobie – jak to czy sprawdziłam? Przecież ja znam nazwisko panieńskie i babki i prababki i praprababki!”
Dla mnie babka – mama ojca to jak koleżanka choć umarła kiedy miałam niespełna 6 lat. Ale wiem o niej mnóstwo … z jego książek i artykułów.
Miałam wtedy 9 lat. Słyszałam ciągle o Jasiu Tchórzu, o Tchórzynie. Nie wiedziałam co to kto to. Spytałam mamy. Siedziałyśmy u sąsiadki. A mama na to: weź mi głowy nie zawracaj. Na biurku ojca leży stolica idź przeczytaj. Po kilkunastu minutach wróciłam „zryczana do pasa”. Artykuł ojca w stolicy miał tytuł „Syn dwóch matek” i opowiadał o tym, jak moi dziadkowie mający 2 dzieci i spodziewający się 3-go wzięli na wychowanie w czasie wojny dziecko z Zamojszczyzny. Dziecko, które nie wiedziało jak się nazywa, nie mówiło nic, a gdy znalazła się jego prawdziwa matka krzyczało; „To nie moja mama!”. Właśnie tę historię wyczytałam wówczas w tygodniku „Stolica”. Dzięki niej wiem kim była moja babka z domu Adamska, córka Leokadii z domu Przybytkowskiej, której z kolei matka była z domu Neumann i to do niej należał ów drewniany dom na Saskiej Kępie, w którym dzisiaj mieszkają moi kuzyni. Nie musze sprawdzać żadnych nazwisk. Ja po prostu to wiem, bo ojciec pokierował moim życiem tak, że nic nie mówiąc i nic nie nakazując pokazał wiele i wiele nauczył. Jednak książka zatytułowana „Wojenne losy rodziny Tchórzów” czeka na swoje wydanie. Mam nadzieje, że uda mi się doprowadzić to do końca. Nie tylko przez pamięć dla Ojca, ale przez wzgląd na mojego stryja Janka Tchórza, dzięki któremu wiem jak wygląda prawdziwe wiejskie jajko.
Ojciec potrafił rzeczy śmieszne czynić jeszcze śmieszniejszymi, ale to co było wzruszające wyciskało łzy z nawet najtwardszych serc. To jak pisał, było jednak niczym w porównaniu z tym jak mówił. Tylko nieliczni słyszeli jak recytował „Redutę Ordona”, co w dzieciństwie uwielbiałam, a kiedyś w czasie silnego zatrucia pokarmowego kazałam mu recytować o 2 w nocy! Nikt tak jak On, nie potrafił akcentować wagi pewnych słów w patriotycznych wierszach, wśród których szczególną rolę odgrywał „Maraton” Kornela Ujejskiego. Fragment tego właśnie utworu był tytułem jednej z jego publikacji „W nagłej potrzebie”. Oczywiście była to publikacja o Forcie i o ochotnikach. Niewielu dzisiaj wie, że jednym z owych ochotników był Janusz Kusociński – przedwojenny olimpijczyk.
Ojciec miał poczucie humoru jakie mają nieliczni. Kiedy w szpitalu sprawdzałam na ile sprawnym jest jego umysł opowiadałam mu kawały. Gdy reakcją był śmiech znaczyło, że „załapał o co chodzi” i jest jeszcze wśród nas nie tylko ciałem. Owo poczucie humoru było tym co sprawiało, że gdy miałam kłopoty łatwiej było mi przez nie przebrnąć. Nie opuszczało go zresztą do końca. Kiedy na 3 dni przed śmiercią lekarz w szpitalu spytał Go:
– Czy chce pan na zbicie temperatury coś doustnie czy czopek?
Ojciec odparł:
– Dowcipnie!
Bo taki był!
Rechotał, gdy przerobiłam tytuł „Samotnej placówki” na „Samotna palcówka”, a tytuł emitowanego na antenie WOT Jego magazynu kombatanckiego „Wiarus” na „Ćwiarus”.
Kiedy spotykaliśmy się na redakcyjnym korytarzu i widziałam jak pędzi na zdjęcia pytałam:
– Co robisz?
– Bawię się w chowanego.
A to oznaczało, że jedzie na … pogrzeb chować kogoś ważnego. Kiedy zaś odpowiadał: „dzisiaj 40 jaj i 2 zęby” wtedy wiedziałam, że przed nim zebranie kombatanckie. W tych określeniach nie było jednak szyderstwa, ale humor. Nikt tak jak on nie umiał z taktem i humorem opowiadać o rzeczach i zdarzeniach, o których inni potrafili mówić jedynie z grobową miną czyniąc temat nudnym. Kiedy teraz w jego mieszkaniu odbierałam telefon z tekstem: „Budka telefoniczna imienia Macieja Piekarskiego słucham”, ci którzy go dobrze znali wiedzieli, że mówiąc to kontynuuje jego tradycje czynienia życia fajniejszym niż jest. Bo to on uczył mnie, że prawdą jest to co mówił w czasach oświecenia Biskup Ignacy Krasicki: „I śmiech niekiedy może być nauką, kiedy się z przywar nie z ludzi natrząsa”.
A tak w ogóle to On nauczył mnie kochać sztukę baroku z Tylmanem Van Gameren na czele i czasy stanisławowskie z Dominikiem Merlinim oraz projektami Świątyni Opatrzności; książki Cata Mackiewicza; „Słówka” Boya-Żeleńskiego, którymi witałam go w szpitalu („przyszedł doktor wziął 3 ruble i kazał go moczyć w kuble”) i … sprośne teksty Fredry, cytowane mi przez niego ku oburzeniu świątobliwych ciotek. To On wyciągał mnie do kina na filmy Piotra Szulkina, swojego ucznia z Liceum Sztuk Plastycznych. To On tłumaczył, że nie należy słuchać bzdur, że komiksy są dla idiotów, bo pewien jego uczeń z tegoż liceum Grzesiek Rosiński jest autorem najsłynniejszych komiksów na świecie. Komiksów o Thorgalu!
Ach! I Jeszcze jedno! Ojciec zawsze wspominał innego swojego ucznia, z którym była masa kłopotów i zdaje się, że tego Liceum ów uczeń nie ukończył. Nazywał się On Maciej Zębaty i odznaczał się … wisielczym humorem. Napisał bowiem słowa do marsza żałobnego Chopina… ależ te słowa ojca śmieszyły!
Ojciec nauczył mnie miłości do muzyki. I choć dzisiaj zajmuje się rockiem, zawsze pamiętam o jego ulubieńcach: Marii Koterbskiej, Sławie Przybylskiej i Mieczysławie Foggu, a także o Kapeli Czerniakowskiej i Stanisławie Grzesiuku, którego przypomniała „Szawagierkolaska”. Muniek Staszczyk zresztą podpisał mojemu ojcu na 2 dni przed śmiercią kasetę „Kicha”: „Panu Maciejowi z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia”…
Dzięki ojca książkom wiem skąd pochodzę. Dzięki niemu wiem dokąd zmierzam, a przynajmniej mam taką nadzieje. Wiem, że byłam jego wielka miłością, jedyną córką, a mój jedyny syn nie bez powodu nosi jego imię. Urodził się zresztą 15 sierpnia czyli w święto Matki Boskiej, w dzień Wojska Polskiego, w dzień urodzin Napoleon w rocznice cudu nad Wisła. Jak powiedzieli przyjaciele Ojca, w tym szczególnym dniu otrzymał On ode mnie najpiękniejszy prezent. Kiedy rok temu zawiozłam go po raz pierwszy do Palmir i przeczytałam napis na bramie cmentarza, że dla Polski najtrudniej jest cierpieć, mały spojrzał na rząd białych krzyży (i stalli żydowskich) i spytał:
– Mama, to tutaj cała Polskę wymordowano?
A nie dalej jak tydzień temu poprosił mnie:
– Zaśpiewaj mi te piosenkę co ci dziadek Maciek śpiewał, ale tak z przeróbką, więc ja … wedle życzenia zaśpiewałam:
„Strzeż się tego, co na przedzie,
z zegarem na szyi jedzie,
oficyjera, oficyjera,
strzeż się strzeż, strzeż się strzeż.
Ja myślałam że to dzicy,
a to idą bolszewicy!”
Właśnie to śpiewaliśmy z Ojcem w czasie samochodowych przejażdżek po okolicach Warszawy.
Wielu rzeczy nie zdążyliśmy sobie z Ojcem powiedzieć, ale najbardziej smuci mnie, że w żadnej z jego książek nie ma dedykacji dla mnie. Mówił mi ciągle:
– To nie dzisiaj Małgorela. Dla ciebie musi być dedykacja specjalna. Podpiszę ci innym razem.
To „innym razem” nie nastąpiło.
Pamiętam pewien dziwny dzień. Pracowałam wtedy w Muzeum Narodowym w Gabinecie Numizmatycznym. Nadano tytuł honorowego dyrektora Muzeum Narodowego profesorowi Stanisławowi Lorentzowi i zorganizowano fetę, na którą Ojciec przyjechał z kamerą. Był przecież Historykiem sztuki, a przez 17 lat pracownikiem muzeum i profesora Lorentza znał dobrze. Po uroczystości zostałam obejrzeć lorentzowską księgę z wycinkami z prasy. Nagle nad moim uchem usłyszałam głos jakiejś kobiety:
– Ten Piekarski to świnia! W stanie wojennym ryj w telewizji pokazywał. Jak temu Lorentzowi mordę lizał.
Dostałam drgawek. Spytałam babsztyla:
– Czy mogłaby to pani jeszcze raz powtórzyć?
– Nie będę tego powtarzać.
– Ale ja był prosiła, bo nazywam się Małgorzata Piekarska i jestem córką Piekarskiego Macieja. Chciałabym jeszcze raz usłyszeć to co pani powiedziała, bo pani chyba mojego ojca nie zna.
– Znam bardzo dobrze. Nawet nocowałam u niego w domu.
– Czy mogłaby się pani przedstawić? Ja się pani przedstawiłam, a kultura wymaga, by i pani to zrobiła.
Jednak owa pani nie przedstawiła mi się i zniknęła.
Pobiegłam do magazynu z medalami i popłakałam się. Tomek Bielicki ówczesny kustosz działu zwolnił mnie do domu. Ale pojechałam nie do domu tylko do ojca do WOT. „Wujo” czyli Stanisław Włodarski długo poszukiwał Ojca i patrzył się dziwnie co ja taka zapuchnięta, a ja … dygotałam. Kiedy spojrzałam na Ojca … zaczęłam wyć! Z jednej strony nie chciałam Mu mówić o czymś tak wstrętnym, a z drugiej … musiałam wiedzieć co to za okropna małpa śmie go obrażać. Ojciec się tylko obśmiał. Powiedział mi nazwisko swojej zdziwaczałej koleżanki, z którą kończył Historię Sztuki na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Czytał mi potem list, który do niej napisał. Było tam miedzy innymi mniej więcej takie zdanie: „nie ważne co o mnie mówisz. Ważne, że zrobiłaś przykrość mojej jedynej córce, która okazała się mieć więcej kultury niż ty.”
Ową historię z muzeum przeżywam do dziś. Chyba szczególnie dlatego, że list Ojca przekonał mnie jak bardzo jestem dla niego ważna. On czytał moje artykuły i oglądał moje programy. Kiedy pokazałam mu swój reportaż o TSA zrobiony dla telewizji regionalnej powiedział, że chociaż ta muzyka nie bardzo jest dla niego, to jednak faceci, którzy to grają są ciekawi, a w ogóle … „skąd ich wytrzasnęłaś?” Film o Kaziku Staszewskim oglądał, gdy był już bardzo chory, więc powiedział tylko:
– Niezłe jaja! Ma facet klasę!
Ojciec był czasami bohaterem moich felietonów zamieszczanych w dwutygodniku „Cogito”. Zaś felieton zatytułowany „Muzyka i przemoc” chciałam mu przeczytać w szpitalu. Napisałam w nim bowiem: „z ojcem kłócę się do dzisiaj. Z kim mam się kłócić jak nie z tym, którego miłości jestem pewna?” Bo taka była prawda. Kłóciłam się, ale wiedziałam, że to tak jak w piosence Ordonki: „Miłość ci wszystko wybaczy”.
Niestety nie poznał już treści tego mojego tekstu. Nic już do niego nie docierało. Powtarzał tylko słowa „mauser”, „pistolet”, „mucha”. Nie wiedziałam nawet czy chodzi o muchę, która lata czy o tę, którą nosił przez całe życie do garniturów. Nie cierpiał bowiem krawatów, nazywając je pogardliwie „śledziami”. W swoim ostatnim mieszkaniu na Saskiej Kępie schował kiedyś 20 much we włocławkowskim pojemniku z napisem „sól” i postawił w kuchni. Siostra mamy – ciotka Danka chciała nimi posolić zupę. Kiedy zobaczyła, że zamiast soli jest pęk garniturowych much popłakała się ze śmiechu i powiedziała:
– To zupełnie w stylu Maćka!
I tak było. Mucha i dowcip to był cały mój Ojciec!

Pośmiertne wspomnienie zostało opublikowane w skrótach na łamach „Gazety Wyborczej”.