Recenzja Andrzeja Waltera

Niemiecki plan

To był jeden z tych genialnych planów zmiany oblicza ziemi. To był plan społeczny, etniczny, iście piekielny, jeśli wierzyć w piekło, to był plan wschodni. Plan lepszego człowieka naprzeciw człowiekowi gorszemu. Kto z nas jest gorszy, a kto lepszy?
I w końcu, było nie było, to był niemiecki plan. Doskonały, jak wszystko, co niemieckie. Prosty, perfekcyjny, skuteczny. Przeliczony, obliczony i wyliczony. Zmierzony. Czy miarą uczuć, cierpień i ludzkich losów? Nie. To był przecież – efekt uboczny. Mało istotna konsekwencja. I właśnie nad tą mało istotną konsekwencją pochylamy się od siedemdziesięciu lat. Choć – chyba pochylamy się coraz mniej, coraz rzadziej, z coraz większym dystansem, aby nie rzec – z obojętnością.
Małgorzata Karolina-Piekarska w swoim literackim dwugłosie wraz z ojcem (śp) Maciejem Piekarskim w książce „Syn dwóch matek” przywraca właściwe proporcje pytań i pamięci. Przywraca pewną nieprzemijalność zbrodni jako drogowskazu czy ostrzeżenia dla kolejnych pokoleń. Przywraca nam niepokój tam, gdzie chcielibyśmy się go w końcu pozbyć poprzez wyparcie tego zdawałoby się zakończonego wieku krwawych żniw. Wieku, w którym sąsiedzi okazywali się zbrodniarzami, ale i sprawiedliwymi wśród narodów świata. Wieku, w którym triumfalny pochód inżynierii społecznej odbywał się kosztem mało znaczącej jednostki oraz kosztem jej istnienia. Zadawanie cierpień w imię „wyższego celu” stało się celem samym w sobie, a człowiek sięgnął dna. Jak się okazało nie każdy człowiek, i jak się też okazało, konsekwencje i pamięć będą po tym bardzo trwałe. (wbrew pozorom)
Los dzieci Zamojszczyzny wydaje się już zbadany i dość dobrze opisany. „Aktion Zamość” znalazła swoje trwałe miejsce w historii, a niemieckie nowatorstwo w odszukiwaniu „przestrzeni życiowej” trafiło do podręczników opisanego zła wcielonego przez naród zmierzający ku wielkości.
Piekarska napisała jednak książkę, wobec której trudno przejść obojętnie. Napisała książkę pełną pytań bez odpowiedzi, pełną uczuć i emocji, wreszcie pełną sentymentalnego podnoszenia obrazów przed nasze oczy. I podnosi je delikatnie, nieśmiało, jakby prosząc, aby już nigdy więcej nikt nie próbował w taki sposób świata nam ulepszać, a jednocześnie, jakby podświadomie wie, że historia może się kołem potoczyć i znowu podążyć w niezbadanym kierunku. Ten lęk jest wyczuwalny, wręcz namacalny. Wojna tkwi bowiem w ludzkich sercach. Jest motywatorem, pobudzaczem, siłą (momentami) potężniejszą niż pokój. Piekarska opisuje i ostrzega. Bada. Szuka klucza do zrozumienia, a jednocześnie wie, że takiego klucza nie ma, że on nie istnieje i nigdy nie istniał, że człowiek od zarania dziejów robił rzeczy wielkie, ale robił i rzeczy podłe. Nasz los rozpięty jest bowiem pomiędzy miłość i śmierć. A na drodze pomiędzy nimi są wzloty i upadki. Może nawet więcej upadków…
Ale miłości w „Synu dwóch matek” jest bardzo wiele. Ta miłość unicestwia tam śmierć, wojnę, cierpienia. Tworzy przestrzeń życia na przekór szalonym inżynierom społeczeństw i ludzkości. Ta miłość, wydzierana ze wspomnień, z domkniętego życia, z otchłani nieprzekraczalnych granic potężnieje z każdym słowem, wersem i rozdziałem. Jest zwyczajna, ale potężna.
Książka jest fascynująca, wielowarstwowa, wielopłaszczyznowa, a jednocześnie napisana po dziennikarsku w pozytywnym tego słowa znaczeniu, rzetelnie i fachowo, napisana tak, aby zawładnąć czytelnikiem całkowicie, tak, aby czytelnik podążał niecierpliwie wewnątrz snującej się opowieści, która ze strony na stronę odkrywa kolejną odsłonę swej tajemnicy. Udało się Małgosi Karolinie Piekarskiej zawładnąć czytelnikiem. Udało się stworzyć narrację rodzinnego wielogłosu, który o sprawach jakże bolesnych opowiada w sposób na tyle zdystansowany, że możemy spokojnie zauważyć panoramę wydarzeń właściwie w całości, na tle całości. Na tle wszystkich tych bezimiennych, siłą przesiedlanych, uśmiercanych i odzieranych z ludzkiej godności ludzi.
Ile kosztowało dziecko? Niemcy sprzedawali je wtedy za cenę od 20 do 100 złotych. Czyżby zrobili kiepski interes?
Znakomicie uchwycił istotę tej książki Piotr Muldner-Nieckowski w swej krótkiej recenzji z biesiady literackiej:
„To jest rzecz, którą się łyka w jeden wieczór (dwieście czterdzieści stron), by potem przez wiele następnych dni do niej wracać. Rzecz zapoczątkowana przez Macieja, a utkana przez Małgorzatę. Zbudowana z kilku warstw.
Warstwa pierwsza jest snuta na podstawie napisanego w 1978 reportażu śp. Macieja Piekarskiego (1932-1999) , ojca Małgorzaty, o wyprawie w rejony Zamojskie do przyszytego przez wojnę brata, który jako dwuletnie dziecko został odebrany matce, dzisiaj zwanej biologiczną, inaczej:  prawdziwej, i wysłany transportem śmierci. Po cudownym ocaleniu znalazł się w sierocińcu, z którego przygarnęli go rodzice Macieja, równie prawdziwi. Potem został odebrany drugiej matce, bo tak nakazywał obowiązek wymyślony przez dorosłych. Z przodu i z tyłu wojna, okupacja, śmierć i ogień. Chłopiec nazywał się Jan Tchórz i pochodził ze wsi na pięknej i żyznej Zamojszczyźnie.
Druga warstwa to rozmowa Małgorzaty z zaświatami, które z woli Nieba nadal są tu, na Ziemi, czyli z ojcem, z wyczuwalnym zerkaniem ku nam, czytelnikom. W pewnym sensie właściwie dyskusja, odświeżanie faktów, analiza pojedynczych zdarzeń i całej historii, poznawanie ludzi, bohaterów bliższych i dalszych tej opowieści.
Trzecia warstwa to z trudem zebrana i po literacku (a ściśle: po mistrzowsku) skomponowana relacja Zofii Tchórzyny.
Te kawałki rozbitego lustra, komentarze, czasem małe eseje, barwne, pojawiają się jak fotografie po kolei wyjmowane z albumu (i rzeczywiście towarzyszą im zdjęcia). Dialogi, dowcipne, na przemian też straszne. Koszmary splatające się z odruchami dobrotliwych serc.
Wszystkie składniki wzajemnie się przenikają, uzupełniają. Powoli wyłania się z nich panorama – dramatyczny wojenny los Zamojszczyzny, którą Niemcy postanowili spacyfikować, bo im się spodobała. Spacyfikować, to znaczy wysiedlić, wymordować, wypalić do gołego piachu. A potem powracanie do przeszłości, bo przeszłość, jak się okazuje, trwa do dzisiaj. Potem czasy komuny. Nic nie weselszej, no, może trochę.
Piękna książka, rozedrgana jak życie w popłochu, jak nerwy, które nie zawsze dają się trzymać na wodzy, i jak nieoczekiwane uczucia.”
Książka Małgosi jest nie tylko piękna. Ona wchodzi w głębię naszego człowieczeństwa, naszych ludzkich wyborów, decyzji, odwagi i strachu, w wewnętrzny świat naszej odpowiedzialności, wobec zarówno przeszłości, jak i przyszłości, wchodzi ona głęboko w warstwę konieczności dawania świadectwa, polegającego na podtrzymywaniu pamięci, wagi i znaczenia dla nas współczesnych mocą tamtych wydarzeń i dni, ich opisu i ich braku możliwości skasowania z czegoś takiego jak pamięć zbiorowa, która stanowi podłoże i mechanizm, aby to się już nigdy więcej nie mogło wydarzyć.
Ja oczywiście nie wiem i nie mogę zagwarantować, że się nie wydarzy, ale bez takich książek, bez ciągłego przywoływania traum, bez czwartej władzy słów i pamięci nie uda nam się tworzyć świata trochę bardziej ludzkiego niż miniony wiek.
Wszystkie opisane przez Piotra warstwy współgrają ze sobą na tyle silnie, że tworzą mocną i jednorodną opowieść o człowieku i jego losach splecionych nierozerwalnie z losami innych ludzi. Nikt nie jest tam samotną wyspą jak we współczesnym świecie zatomizowanych bytów wmawia nam się, że tak jest lepiej. Bez refleksji co z tego wyniknie. Człowiek istnieje dla człowieka, a los jest tylko przejściowym tłem dla siły i znaczenia jego miłości. Do bliźniego, do ziemi, do braterstwa, do prawdy. „Przestrzeń życiowa” okazała się mitem. Na zgliszczach i w piekle odrodziło się to, co miało na zawsze zniknąć. Ten niemiecki plan okazał się kolejnym szaleństwem, z którego powinniśmy wyciągnąć właściwą naukę.
„Syn dwóch matek” jest tego najlepszym dowodem. Jest też dowodem na coś jeszcze. Tym czymś jest spontaniczność. Autorka w pewnym momencie kryguje się, że emocje i szczerość absolutna nie są dobrymi doradcami w sztuce, w literaturze, w kreowaniu opowieści. To nieprawda. Są jedynymi doradcami. Są bazą, budulcem i podstawą wiarygodności i uczciwości wobec człowieka – odbiorcy. Są kotwicą, bez której współczesna sztuka dryfuje w przedziwne rejony mody na „wszystko już było”. Nie było. I nie wszystko. A nawet, jeśli było, to nadal, każde dzieło sztuki można przedstawić „na nowo”, z nowym geniuszem, z nową inspiracją, z nowym poszukiwaniem. Oparte na odwiecznych ludzkich tęsknotach, lękach i odkryciach. Poza miłość i śmierć i tak nie uda nam się zajrzeć. Silenie się na oryginalność „na siłę” nie jest żadną receptą. Książka Małgosi Karoliny Piekarskiej jest tego najlepszym dowodem, że z kolejnej opowieści o wojnie, o ludzkich losach można stworzyć coś nowego, coś wielce wartościowego, coś nietuzinkowego i wciągającego. Ważnego w polskiej literaturze. Gratuluję Autorce tej książki, a czytelników szczerze zachęcam do lektury.

6 grudnia 2016
Autor: Andrzej Walter
Źródło: pisarze.pl